Książek Piotra Kołodziejczaka nigdy nie oceniałam pod
względem wartości literackich. Ani się do tego nadaje, nie jestem przecież
nawet polonistką, o znawcy literatury nie wspominając. Nie mam też takiej potrzeby.
Książki mają wypełnić mój czas, wciągnąć w swoją akcję, oderwał choć na chwilę
od codzienności. Dlatego też nie oczekuję, że wszystko co przeczytam ma być
”literackim majstersztykiem”. Analizą literacką więc niech zajmą się inni.
Opowieści pana Kołodziejczaka sprawdzają się w tym
„zajmowaniu myśli’, a kilka już miałam okazję przeczytać. „Na chwilkę” gdyż jak
poprzednio czytanie zajęło mi kilka godzin jednego dnia. Co mają w sobie te
książki, że nie potrafię się od nich oderwać?
Nie piszę tych słów na świeżo po przeczytaniu książki. Przez
czas pomiędzy zwalczałam choróbsko i dopiero teraz czuję się na siłach by
zasiąść do pióra. (I to dosłownie, gdyż jak się okazało czasami myśli znacznie
łatwiej płyną na papier niż monitor komputera, a do piór zamiast długopisów mam
od dziecka słabość.)
Myślałam, czy nie powinnam przeczytać „Wschodów do nieba”
jeszcze raz zanim zacznę coś pisać po czym zdałam sobie sprawę, że doskonale
pamiętam swoje odczucia i wrażenie z czasy czytania i tych chwil po.
„Wschody do nieba to pełna przygód powieść, z humorem
opisująca absurdy gierkowskiej epoki. Warszawa, lata siedemdziesiąte.
Środowisko młodzieży licealnej.
Poznając liczne przygody bohaterów książki
dowiadujemy się, że niezależnie od czasów, w których żyjemy, młodzież jest taka
sama - ambitna, niebanalna, pomysłowa, kochająca dobrą zabawę.
Obok barwnego życia licealistów nieoczekiwanie
rodzi się piękne uczucie pomiędzy uczniem a nauczycielką matematyki. Czy ten
związek ma szanse przetrwania...?” (opis z okładki)
W książkach Piotra Kołodziejczaka zawsze uderzała mnie
codzienność sytuacji, autentyczność postaci, pewna uniwersalność dzięki której
miało się wrażenie, że to mogło się wydarzyć tuż za rogiem, może nawet rodzinie
z sąsiedniego domu. Jakbym słuchała opowieści znajomych, zasłyszane gdzieś
historie.
Na pewno ni można się sugerować opisem z okładki, do czego również przyzwyczaiły mnie książki
tego autora. Opis ten nie oddaje nawet połowy tematu tej opowieści. Żeby
dowiedzieć się o czym jest trzeba po prostu ją przeczytać, a nie tylko zerknąć
na okładkę.
Autor stawia ciekawą tezę, z którą nie mogę się nie zgodzić:
nie żyjemy jeden raz, każdy nowy etap naszego życia jest kolejnym „życiem w
życiu”. Poszłabym dalej: w każdym kolejnym etapie naszego życia odgrywany inną
rolę, zależnie od tego czego od nas się oczekuje. Mamy więc Zycie dziecka,
rodzica, brata, siostry, wnuka, ucznia, studenta itd. Itd. I nie zawsze w
każdej z tych ról jesteśmy tacy sami.
Fabuła jest jakby zbiorem opowiastek z życia jednej
licealnej klasy. Kilka zabawnych historii, różne problemy z jakimi boryka się
młodzież, zakochania, zauroczenia, przyjaźnie, spotkania w parku na wino,
eksperymenty z zakazanymi substancjami, zakazane uczucia, ciekawa galeria
postaci i nauczycieli, w których każdy mógłby odnaleźć jak nie siebie to na pewno kogoś ze szkolnej ławy.
Przyjemnie się czyta równocześnie
wspominając swoje własne przeżycia. Do tego skłania ta książka. Moją pierwszą
myślą po jej przeczytaniu było: co się stało
z moją klasą… reszta wieczoru upłynęła mi na wspominkach.
Czytając „Wschody do nieba” odnosi się wrażenie jakby autor
raczył garścią anegdot ze swoich licealnych czasów. Przez chwilę miałam ochotę
poszukać gdzieś informacji o tym, po czym zdałam sobie sprawę, że przecież to
nie ma aż takiego znaczenia czy pan Piotr Kołodziejczak opisał swoje
wspomnienia, może gdzieś zasłyszane, a może wszystko to zostało wymyślone. Nie
jest to ważne gdyż opowieść ta okazuje się swoistym katalizatorem własnych
wspomnień. Chodź akcja toczy się w latach 70-tych, a sama dość niedawno
obchodziłam dziesięciolecie matury, opisana klasa wydała mi się bardzo bliska,
swojska. Widać młodzież nie zależnie od czasu ma te same problemy, nadzieje,
obawy i marzenia…
Miło jest choćby na chwilę wrócić do tych czasów.
Za książkę dziękuje: